Defensive design: obsługa błędów

Oceń tę pracę

Sześć lat temu udało mi się na Allegro zakupić pamiętny (bo wyróżniający się pod względem designu) model laptopa iBook Clamshell (Blueberry), który wszedł do historii ze względu na zgoła inną rzecz, natomiast że był pierwszym notebookiem wykorzystującym technologię WiFi (a to był rok 1999). Pamiętam do dziś jak z pełną ekscytacją badałem każdy element nieznanego wówczas dla mnie interfejsu.

Pewnego dnia chcąc sporządzić szybką notatkę włączyłem maszynę, poczekałem chwilę na pojawienie się ekranu logowania do systemu, wybrałem portret swojej tożsamości i wpisałem w okienko hasło, po czym… oniemiałem! Okienko wzdrygnęło (dosłownie i w przenośni) się na moje wpisane hasło i potrząsnęło znacząco na NIE. Hasło, które wpisałem nie było poprawne. Tamten dzień był dla mnie znaczący.

Obsługa błędów to jeden z poważniejszych problemów w projektowaniu interfejsów, a wciąż – niestety – bagatelizowany. Co prawda coraz mniej widuję na ekranach kultowych już komunikatów: „Błąd 404 – Nie odnaleziono pliku” (ten akurat ze strony Wprost), „Błąd 404. Strona o podanym adresie nie istnieje” (a ten z GUS), czy też „Wystąpił Błąd! Brak dokumentu (nr błędu 404)” i to w formacie obrazka .gif (ze strony sejmu), ale ekrany błędów wciąż nie są wystarczająco dobrze projektowane. Na domiar złego, niektórzy z projektantów poczyniają się do obowiązku, by przy okazji tworzenia strony komunikatu z błędem, napisać cały poemat nt. ew. powodów błędu (przykład poniżej).

Z pomocą przychodzą dwie szkoły: jedna ta wywodząca się z Apple, opisana m.in. w książce A Smile in the Mind, Beryla McAlhone’a (recenzja na stronie uzytecznosc.pl) i druga, wywodząca się z grupy 37 Signals, znana szerzej pod nazwą projektowania dyfensywnego (defensive design), a opisana w Defensive Design for the Web: How to improve error messages, help, forms, and other crisis points (polskie tłumaczenie wyszło nakładem Helion). W skrócie: obie zmierzają do tego, by 1) komunikaty o błędach uczynić bardziej ludzkimi (wyrzucamy z komunikatu całą terminologię techniczną – kogo obchodzi na który numer błędu natrafłem?), a może nawet i zabawnymi, oraz 2) wspomagać wyjście z sytuacji, np. podsuwając linki, któe pozwolą mi wyjść z opresji (do strony głównej, do systemu pomocy, FAQ, wyszukiwarki, etc.).

W Polsce dobrymi przykładami świeci serwis społecznościowy Golden Line (brawo dla konkurencji! :)), gdzie komunikaty o błędach brzmią po prostu po ludzku.

Rysunek 3. Komunikaty błędów ze strony serwisu społecznościowego GoldenLine.

Przykładem zaś wdrożenia metodyki Smile Mind jest chociażby komunikat z Cars.com.

Dla mnie prawdziwym majstersztykiem w ostatnim czasie była strona CrazyEgg. Wchodząc na jej domenę, pewnego razu stwierdziłem, że zamiast znanej mi strony widnieje komunikat mówiący, że właśnie odbywa się konserwacja serwera i przez pewien czas strona będzie wyłączona. Natomiast jeśli tylko chcę mogę… pograć sobie w grę (wykonaną w technologii flash), która widniała tuż poniżej. Nim się obejrzałem okazało się, że na stronie – której przecież de facto nie było – spędziłem ok. 20 minut, grając w najlepsze w rzucanie jajkami w przechodzących ludzi. 🙂

Nice!

Herezje: menu prawokolumnowe

5/5 - (1 vote)

Trzeci tydzień już studiuję najnowsze tłumaczenie J. Nielsena, Optymalizacja funkcjonalności serwisów internetowych (współatorka: Hoa Loranger). Sporo rzeczy zostało w tej pracy zaktualizowanych w stosunku do wcześniejszych publikacji tego autora, ale generalnie bez rewelacji. Może też dlatego – przyznaję się – że do Nielsena już od jakiegoś czasu podchodzę bez większego entuzjazmu. Powody? Zbyt wiele autorytatyzmu, zbyt mało badań podstawowych; trudno jest też się zgodzić ze strategią Nielsena – by badać medium (i opisywać medium – Internet), a nie podmiot, który to jest uwikłany w relację z medium (człowieka i jego system poznawczy); i do tego badać statystyką. Tak się ergonomii nie tworzy!

ALE: na stronie 61-wszej tej książki jest wykres (jak wróci do mnie skaner to zamieszczę ów schemat) zatytułowany: „Miejsca, gdzie użytkownicy kliknęli, aby przejść w inne miejsce tego samego serwisu…” Na wykresie zaprezentowane zostały dane dla wydzielonych obszarów strony:

  • stopka
  • prawa kolumna
  • lewa kolumna
  • nagłówek strony
  • obszar treści.

Największy udział w klikalności, wg schematu, ma obszar treści – czyli zasadnicza część strony (nota bene takie same mam spostrzeżenia, a i koledzy po fachu zwracają uwagę na tę prawidłowość – czyli linki zagnieżdżone w tekście są częściej klikane niż w menu). Podobnie rozkładają się klikalności dla części: nagłówek strony (często zagospodarowany przez główne menu nawigacyjne), prawą kolumnę (często menu poboczne) oraz… lewą kolumnę (!). Najmniej w udziale klikalności przypadło rzecz jasna stopce.

I tutaj kilka uwag na marginesie:

  1. próbka klików (4719) nie jest w ogóle reprezentatywna (wie to każdy, kto w życiu przeczytał choć jedną książkę z zakresu metodologii badań). Może gdyby klików było 10 x więcej można by mówić o jakiś danych bardziej reprezentatywnych,
  2. nie wiemy ile klików wykonywała (nawet uśredniając rzecz) jedna osoba – jeden unikalny user,
  3. w końcu, nie znamy innych parametrów: ile stron było testowanych (a może jedna)?, jaki miały układ nawigacji/treści?, ile z osób było praworęcznych a ile lewo- (co na tym etapie wpisu może czytelnikowi wydać się dziwne, ale potem wyjaśnię w czym rzecz)?

Przechodząc jednak do sedna: od dłuższego już czasu mam przeczucie (bo badań nie robiłem w tym zakresie), że z pewnych powodów prawostronny układ menu jest lepszy – użyteczniejszy, bardziej funkcjonalny, a na pewno „pod ręką” (rozwinę tę przenośnię, ale i rzecz nazwaną wprost niżej) – niż menu lewokolumnowe. Jest to herezja – wiem. Czytam sporo publikacji z zakresu usability i nawet samozwańczy „ekspert” od testu heurystycznego po zobaczeniu strony z zaprojektowanym układem prawokolumnowym stwierdziłby, że to błąd. A mi się wydaje, że rzekoma przewaga układu lewokolumnowego to zabobon. Do rzeczy!

Argument którym posługują się zwolennicy lewokolumnowego menu związany jest z jednym obrazkiem. Ten obrazek to zapis rezultatu badań z wykorzystaniem urządzeń do eyetrackingu, oglądania przez użytkowników wyników wyszukiwania w google.

Wniosek z niego miałby być mniej więcej taki:

A) Google w znaczącej mierze kształtuje background knowledge użytkowników Internetu.

B) Sposób zapoznawania się (bo nie wiadomo czy nazwać to czytaniem, czy oglądaniem) przez użytkowników z wynikami wyszukiwania jest wyraźnie skoncentrowany na prawej górnej części strony.

C) Jeśli będzie się konsekwentnie wykorzystywać schemat „główne menu + menu lewokolumnowe”, to – utrwalając schemat oglądania stron – strony o układzie googlopodobnym zyskają na czytelności.

Ogólniej rzecz biorąc: tak ludzie czytają w Internecie! (Podejście czysto behawiorystyczne: odpowiednia ilość bodźców wyuczy odpowiednie zachowanie usera). Pytanie jednak czy faktycznie (obrazek poniżej)? I czy logika tutaj zastosowana nie jest samosprawdzającą się przepowiednią?

Powyższy obrazek jednoznacznie pokazuje zgubność tego rodzaju argumentacji. Czytanie stron internetowych zależne jest od układu treści! Googlowy background knowledge dla strony o układzie innym niż google, nie powoduje żadnej dodatkowej komplikacji – jeśli tylko układ strony jest przejrzysty.

Poza tym łatwo wyjaśnić czemu tak a nie inaczej strona z wynikami wyszukiwania w google jest percypowana. Układ jest ewidetnie dwukolumnowy: wyniki naturalne z lewej, linki sponsorowane z prawej (między nimi wyraźny niezagospodarowany pas, oddzielający jedne wyniki od drugich). Czyta się więc stronę w układzie kolumnowym – jak gazetę. Zupełnie inaczej, niż strony z menu bocznymi, gdzie nawigacja tworzy pewną hierarchię względem treści zasadniczej.

Wracając jednak do schematu z książki Nielsena. Część wyników pokazująca, że osoby tak samo preferowały klikanie w linki zgrupowane w lewej części strony, co w te zgrupowane z prawej, z punktu widzenia wychwalania lewostronnego menu jest zastanawiające. Osobiście uważam nawet, że te dane są niedoszacowane. Powód? Aktualnie układ stron jest ewidetnie prolewostronny i spodziewam się, że strony na których było przeprowadzane badanie (chociaż badanie to za dużo powiedziane) z dużym prawdopodobieństwiem odzwierciedlały ten stan rzeczy – czyli sprzyjały klikom w lewej części, pomniejszając w związku z tym naturalnie ilość klików w części prawej – moim zdaniem dużo lepszej z perspektywy użytkownika (za czym świadczą również te statystyki Nielsena).

Dwie przesłanki (argumenty?) za tezą, że układ menu prawostronnego jest bardziej przyjazny i naturalny dla wyboru użytkownika:

  1. Od 7 lat zajmuję się projektowaniem i wykonywaniem stron internetowych, z akcentem na projektowanie 🙂 Z racji moich zamiłowań natury kognitywistycznej sporo czasu poświęcam przy tym obserwacjom. Przez ten czas zaobserowałem zarówno po sobie, jak i innych userach, że w przypadku nawigowania w Internecie, kursor myszy większą ilość czasu spędza w górnej prawej części ekranu. Całkiem sprawnie i bez większego wysiłku zatem można sobie poradzić z linkami, które w tej części ekranu są prezentowane. Przemieszczenie kursora na lewą część monitora przeważnie w takim wypadku wiąże się z naprężeniem mięśni nadgarstka, po czym następuje znowu naturalne zwolnienie mięśni, z przeniesieniem kursora na prawą stronę. Nazwałbym to argumentem ręcznym (jeśli wyżej zaprezentowany argument związany z badaniami eyetrackingowymi google nazwać argumentem ocznym). Co interesujące, tę samą rzecz chyba zauważyli ludzie związani z Microsoft. Żelaznym argumentem staje się tutaj zgrupowanie nawigacji funkcyjnej przeglądarki Internet Explorer w wersji 7 w prawej części ekranu, a nie jak się zwykło klasycznie grupować menu oprogramowania w lewej górnej części (i chociaż nie używam na co dzień tej przeglądarki, naprawdę doceniam tę zmianę, tym bardziej, że ze względu na trydycyjny układ menu oprogramowania, jest to bardzo odważne posunięcie – czytaj: herezja 🙂 ).
  2. Funkcjonowanie systemu poznawczego ludzi związane jest z wieloma różnymi czynnikami, nie tylko natury behawiorystycznej, a może nawet i najmniej. Rolę tutaj odgrywają czynniki genetyczne, rozwój osobniczy mózgu (ontogeneza) itp. Również warunkowanie – np. stronność, która dotyczy ręczności, nożności i oczności – można być, dla przykładu, praworęcznym i prawonożnym oraz lewoocznym jednocześnie (zresztą rzadkie są przypadki osób jednostronnych, np. całkowicie prawostronnych).

Tak naprawdę wpływ stronności w ramach Human-Computer Interaction (HCI) nigdy nie był badany (przynajmniej ja nie znam takich badań), a może mieć znaczenie dla kształtowania realacji człowiek-komputer. Chodzi mi natomiast o dokonywanie wyboru poprzez wskazanie (nawigowanie kursorem myszy jest dokładnie przedłużeniem wyciągnięcia ręki). Osoby prawostronne – a takich jest duża większość – naturalnie preferują rzeczy zorientowane po prawej stronie w przestrzeni (kilka razy nawet z kolegami programistami wymieniłem się tą uwagą w męskiej toalecie, gdzie dochodzi do wyboru pisauru – wszyscy rzucają się na ten z prawej, jeśli tylko jest wolny 🙂 ). Związane jest to z tym, że prawej ręce dużo łatwiej jest sięgnąć po to, co jest… pod ręką. Czyli z prawej strony. Preferencja ta jednak ma dużo dalej idące konsekwencje…

W swoim czasie (bodajże w latach 70., 80. ubiegłego stulecia) w USA, w ramach badań z marketingu oraz socjotechniki, przeprowadzono interesujący i w zasadzie klasyczny (bo cytowany często w literaturze) już eksperyment z wyborem i stronnością. Chodziło w nim o wybranie pary pończoch – jednej z dwu, dodam – identycznych! – par pończoch (opis chyba tego badania można znaleźć m.in. w książce Roberta Cialdiniego nt. wywierania wpływu na ludzi; przynajmniej tak pamiętam).

Wyniki tego eksperymentu były całkiem interesujące: (z tego co pamiętam) 85% do 15% dla pary pończoch leżących… tak, tak, po prawej stronie osoby wybierającej.

Interesujące również w tym badaniu było to, że po wyborze, osoby wybierające były proszone o przedstawienie argumentów na rzecz wybranej pary. I – racjonalizując całą sprawę – twierdziły, a to że ta para ma ładniejszy odcień, a to że wydaje się być wykonana z lepszego materiału (bardziej elastycznego, trwalszego, etc.).

Ten argument określiłbym mianem argumentu decyzyjnego.

Ostatecznie: menu w układzie prawostronnym wydaje się mieć przewagę nad układem lewostronnym. Pierwsza przewaga związana jest z funkcjonowaniem układu motorycznego ręki i naturalnego poruszania się kursora myszy w obrębie prawej górnej części monitora. Druga związana jest z faktem, że większość użytkowników jest praworęczna i w związku z tym ma naturalną preferencję dla wyboru elementów przedstawianych w prawej części swojego pola widzenia – w tym monitora. (Przy czym bardzo możliwe, że pierwsze związane jest z drugim, a spina je w całość właśnie zagadnienie wpływu stronności; u osób leworęcznych wyniki mogłyby być inne).

***

Na marginesie dodam dwie rzeczy, które są wynikiem wiedzy mojego kolegi po fachu, wieloletniego architekta Onet.pl (głównego architekta!), osoby która pracowała także nad Merlin.pl, a która piastuje stanowisko dyrektora działu architektury w Grono.net – Andrzeja Sienkiewicza.

  1. Andrzej podczas swoich badań dla Merlin.pl (z ponad czterdziestoma userami) zaobserwował naturalne preferencje dla prawej strony. Stąd nowy układ Merlin.pl, powstały przy udziale Andrzeja, jest właśnie zorientowany na prawostronną nawigację boczną (koszyk, promocje, inne wiadomości). Jego obserwacje pokrywają się całkowicie z tym, o czym napisałem wyżej w punkcie 1).
  2. Andrzej wskazuje na jeszcze jedną zaletę układu prawostronnego: skalowalność.

Jeśli dana strona internetowa będzie wyświetlana na monitorach o niższej rozdzielczości, to część zasadnicza strony – content – jest prezentowana w jednej całości; część nawigacyjna (z prawej strony) jest zaś ukryta i dostać się do niej można używając paska poziomego przewijania. Ale to i tak mniejszy ból, niż korzystanie z tego paska zawsze, gdy przeładujemy stronę – bo w układzie lewokolumnowym widzimy menu i uciętą część wypełnioną contentem.

I to by było na tyle. Czas nakarmić kota i sprawdzić aukcje na ebayu. 🙂

PS: Swoją drogą, wie ktoś jak zmienić ten styl w blox.pl na układ z menu po prawej stronie? (Zrobione).

Eyetracking: zwany też okulografią

Oceń tę pracę

Eyetracking jest nowym polem badań w ramach projektowania interfejsu użytkownika. Dzięki eyetrackingowi projektanci mają teraz możliwość zobaczenia jak czytelnicy widzą i jak czytają ich strony, jaką drogę przemierzają by zrealizować zamierzone zadania, na których częściach strony utykają, jak reagują na reklamę (czy w ogóle na nią patrzą), czy nawigacja menu dla osób będących na stronie po raz pierwszy jest przejrzysta, jak użytkownicy reagują na zawartość (content) – zarówno tekstów, jak i obrazków oraz filmów i klipów w technologii flash. Można powiedzieć: dzięki eyetrackingowi w końcu mamy narzędzia by zweryfikować eksperckie rady.

Piszę o tym z dwu powodów:

  1. pierwszy to fakt, że za m-c wychodzi książka autorstwa J. Nielsena oraz Kary Pernice pt. Eyetracking Web Usability,
  2. drugi, że Jarek Muras udostępnił mi prezentację na temat eyetrackingu (8MB), a związaną z badaniami, jakie firma eyetracking.pl wykonała dla polskich banków.

Warto się zapoznać z tą metodą pracy, bo zapewne będzie spotykała się z coraz większym odzewem ze strony projektantów, ale i ich klientów.

Kilka dodatkowych informacji:

  • Czym jest Eyetracking?
  • Historia okulografii.
  • Eyetracking w pytaniach i odpowiedziach.
  • Strona Laboratorium Ergonomii, przy Instytucie Organizacji i Zarządzania, na Wydziale Informatyki i Zarządzania, Politechniki Wrocławskiej, z materiałami m.in. nt. okulografii (brzmi skomplikowanie, ale materiały przednie).

Eyetracking, znany również jako okulografia, to technologia umożliwiająca śledzenie i rejestrowanie ruchu oczu w czasie rzeczywistym. Technika ta jest szeroko wykorzystywana w różnych dziedzinach, takich jak badania nad zachowaniem użytkowników, psychologia, marketing, projektowanie interfejsów, a także w medycynie. Dzięki okulografii możliwe jest dokładne monitorowanie, gdzie patrzy użytkownik na ekranie, jak długo utrzymuje wzrok na danym punkcie oraz jak przebiegają jego ruchy oczu w czasie interakcji z obiektami wizualnymi.

Eyetracking opiera się na użyciu specjalistycznych urządzeń, zwanych trackerami oczu, które wykorzystują kamery i oświetlenie podczerwone do rejestrowania pozycji źrenicy oraz ruchów gałki ocznej. Nowoczesne urządzenia do śledzenia oczu mogą dokładnie określać miejsce, na które patrzy użytkownik, z dużą precyzją, nawet w przypadku szybkich ruchów oczu. W zależności od zastosowania, eyetracking może być przeprowadzany w różnych konfiguracjach: od urządzeń wykorzystywanych na komputerach stacjonarnych, przez zestawy VR (wirtualna rzeczywistość), aż po systemy mobilne.

Zastosowania eyetrackingu są niezwykle szerokie. W badaniach nad użytecznością (UX) i projektowaniu interfejsów użytkownika (UI) technologia ta pozwala na analizowanie, jak użytkownicy reagują na różne elementy interfejsu, co pomaga w tworzeniu bardziej intuicyjnych i efektywnych aplikacji i stron internetowych. Dzięki śledzeniu wzroku, projektanci mogą dowiedzieć się, które elementy interfejsu przyciągają najwięcej uwagi, które są ignorowane, a także jak użytkownicy poruszają się po stronie internetowej lub aplikacji.

W marketingu eyetracking jest wykorzystywany do analizy reakcji konsumentów na reklamy, opakowania produktów czy materiały promocyjne. Dzięki tej technologii można określić, jakie elementy reklamy przyciągają wzrok i na jak długo, co pozwala lepiej dopasować kampanie reklamowe do preferencji odbiorców. W psychologii i naukach kognitywnych okulografia umożliwia badanie procesów poznawczych, takich jak uwaga, percepcja i rozumowanie. Badania eyetrackingu pozwalają naukowcom lepiej zrozumieć, jak ludzie przetwarzają informacje wizualne oraz jak podejmują decyzje.

W medycynie technologia ta znajduje zastosowanie w diagnostyce zaburzeń neurologicznych i okulistycznych. Dzięki śledzeniu ruchów oczu, możliwe jest wykrywanie takich chorób jak Parkinson, Alzheimer czy różne formy zaniku widzenia. Okulografia może również być używana do monitorowania rehabilitacji po urazach neurologicznych oraz oceny funkcji wzrokowych u pacjentów.

Eyetracking to narzędzie, które nie tylko pozwala na gromadzenie danych o tym, gdzie patrzy użytkownik, ale także na dokładną analizę jego zachowań, nawyków oraz preferencji. Dzięki niemu możliwe jest uzyskiwanie cennych informacji, które mogą być wykorzystane do poprawy jakości produktów, usług czy interfejsów w różnych branżach. Jednym z najistotniejszych aspektów tej technologii jest to, że dostarcza ona obiektywnych danych, eliminując subiektywne odpowiedzi i interpretacje, co sprawia, że jest niezastąpiona w badaniach naukowych, projektowaniu i marketingu.

Clicktracking: mapy kliknięć

5/5 - (1 vote)

Clicktracking jest stosunkowo młodą metodą wykorzystywaną do śledzenia aktywności użytkowników na stronach WWW, ale także jako narzędzie przy Testach A/B, umożliwiających zweryfikowanie funkcjonalności konkurencyjnych prototypów interfejsu.

Clicktracking wykorzystuje system wizualizacji aktywności na danej stronie internetowej, śledząc kliknięcia użytkowników. Wizulizacja przpomina tą znaną z badań z wykorzystaniem urządzeń do eyetrackingu.

Tak o clicktrackingu wyraża się jeden z jego animatorów, Dan Zambonini:

„Pomysł narodził się w listopadzie 2005 roku podczas prac konsultacyjnych związanych z usability. Pracowaliśmy nad optymalizacją formularza aplikacji ubezpieczeniowej dla jednego z międzynarodowych banków.

Podczas rozmów nad sposobem analizowania zebranych w trakcie testów z użytkownikami materiałów wideo, stało się jasne, że nie zebrano wielu dość istotnych danych, które miały być poddane szczegółowej analizie. Zadaniem testerów było obserwowanie jak zaproszone na testy osoby klikają na stronie z formularzem – nie w odnośniki, ale pola formularza. Przyszło nam wówczas do głowy, że dane te można by zebrać i przedstawić w formie graficznej – dużo bardziej czytelnej i dla nas podczas analiz, jak i dla klienta.” [tłumaczenie zmienione, za: „Magazyn Internet”, 6/2007.]

Generalnie narzędzia do clicktrackingu wykorzystują informacje na temat:

  • rozdzielczość, dla której dana strona została przygotowana,
  • wielkość okna przeglądarki internetowej osoby dowiedzającej stronę,
  • puntkt na ekranie, w którym nastąpiło kliknięcie myszy.
  • bardziej zaawansowane systemy potrafią także śledzić przestawiane w inne miejsca strony elementy, np. przy częstych aktualizacjach obniżający się tekst zawierający aktywne łącza, który spychany przez nowe posty schodzi na dół strony (wówczas dane statystyczne przemieszczają się wraz z nim).

W Sieci już kilka firm walczy o klientów chcących korzystać z generatorów map aktywności. Są to m.in.:

  • Clickdensity,
  • CrazyEgg,
  • a u nas w Polsce – EasyLabs.

Kilka szczegółów nt. działania poszczególnych systemów z testów, które wykonywałem przez ostatnie 2 m-ce.

 

Clickdensity

Jedno z pierwszych tego typu narzędzi na rynku.

Opcje, z których możemy skorzystać kształtują się następująco:

  • Heat Map – mapa najbardziej gorących miejsc na naszej stronie WWW. Wszystkie kliknięcia z danego obszaru prezentowane są jako obrazy termiczne, gdzie miejsca o najwyższym współczynniku kliknięć przybierają czerwony kolor (jak wyżej na obrazku).
  • Click Map – mapa przedstawiająca pojedyncze kliki.
  • Hover Map – informacje nt. czasów kliknięć.
  • Page Stats – dane nt. page view oraz visitors started.

Plusem tego narzędzia jest fakt, że bezpośrednio z niego możemy wyeksportować daną mapę cieplną do pliku .JPG i zapisać ją na pulpicie swojego komputera.

Zasadniczym minusem jest to, że… mapy są źle wykalibrowane! Wszystkie strony, które testowałem, w oglądanych raportach miały przesuniętą warstwę strony zasadniczej względem mapy kliknięć (proszę zobaczyć drugi z rysunków powyżej, że wszystkie kliknięcia przesunięte są w lewo względem strony, która była testowana). Do tej pory nie udało mi się dojść do tego, co jest powodem złej kalibracji map.

Drugi minus, to naliczanie również pustych kliknięć w obszary nieaktywne – np. w tło testowanej strony. W rezultacie kliknięcia takie powodują szybszy wzrost wykorzystania przydziolnych kliknięć, w ramach wykupu danego abonamentu na usługę i sztucznie pobudzają potrzebę wykupienia droższych pakietów.

Koszt:

Ilość klików Ilość stron Cena
do 5 tys. przez 1 mc 1 za darmo
5-10 tys. 1 2,5£ / mc
10-45 tys. 10 10£ / mc
45-250 tys. 25 50£ / mc
250 tys.-1 mln 50 100£ / mc
1-5 mln nieograniczona 200£ / mc

Oficjalna strona: http://clickdensity.com.

Blog z dodatkowymi informacji.

UWAGA: Clickdensity opublikował cały skrypt tworzący heat map do użytku w ramach swojej trony. Można go ściągnąć i zainstalować u siebie na serwerze!

Tekst uzupełniający: info. nt. clickdensity na blogu WebAudit.

CrazyEgg

Mój faworyt… do czasu.

Opcje:

  • Overlay – liczba klików w dany obszar wraz z listą referencyjną skąd osoby przyszły.
  • List – dokładna lista elementów, które zostały kliknięte na stronie wraz z informacjami nt. tego, czy dane łącze było tekstowe, czy też zalinkowane na pliku graficznym, oraz procentowy udział we wszystkich kliknięciach na danej stronie. UWAGA: możliwość wyeksportowania listy do pliku CSV, obsługiwanego chociażby przez program Microsoft Excel.
  • Heatmap – termiczna mapa wszystkich kliknięć.
  • Confetti – bardzo ciekawa mapa, pozwalająca stwierdzić skąd przychodzą do nas użytkownicy i gdzie po wejściu na naszą stronę klikają. Opcje dodatkowe zawierają jeszcze informacje nt. systemu operacyjnego klikających userów, przeglądarki internetowej którą używają, rozdzielczości okna (NIE ekranu!) oraz czasu, który spędzili na stronie.

Podstawowym plusem tego narzędzia jest to, że świetnie nadaje się do stron ze zmieniającym się contentem. Kiedy w ramach aktualizacji strony nowe posty wchodzą na miejsce starych, system przesuwa zmapowane elementy wraz treścią oraz danymi statystycznymi. Przez to system ten nadaje się też do eksperymentów: np. z banerami graficznymi – w miejscu strony X dany baner A jest klikany n-razy, co będzie jeśli przeniosę go na miejsce Y tej strony?

Drugim świetnym ficzerem jest zliczanie kliknięć pustych, ale… tylko na elementach graficznych, które nie zostały podlinkowane – więc kliknięć nieprzypadkowych (jak w przypadku kliknięcia w tło strony), ale intencjonalnych, zamierzonych przez użytkowników!

Minusem – od niedawna, stąd pisałem wyżej, że to mój faworyt „do czasu” – jest nowy ficzer, który nie został przez producenta zoptymalizowany. Chodzi o niedawno dodaną opcję Confetti (ma może 1 m-c), która skutkuje brakiem możliwości oglądania strony docelowej, na której zainstalowano CrazyEgg w przeglądarce MSIE w wersji 7 (nie sprawdzałem na innych wersjach).

Pewnie prędzej czy później problem zostanie rozwiązany, ale przy dzisiejszych statystykach związanyzh z tym, z jakich przeglądarek korzystają użytkownicy, skutecznie obniża sens stosowania tego rozwiązania (po co komu narzędzie do statystyki strony, skoro strona się nie otwiera?).

Koszt:

Ilość klików Ilość stron Cena
do 5 tys. 4 za darmo
5-10 tys. 10 9$ / mc
10-25 tys. 20 19$ / mc
25-100 tys. 50 49$ / mc
100-250 tys. 100 99$ / mc

Oficjalna strona: http://crazyegg.com.

Blog z dodatkowymi informacjami.

Easylabs

Polski system do clicktrackingu.

EasyLabs jest w fazie testowej i zdaje się, że nie wystartował jeszcze jako usługa komercyjna.

Jego autorem jest Maciej Zając, który na Goldeline prowadzi grupę dyskusyjną nt. swojego systemu.

Easylabs jest w zasadzie systemem jednoficzerowym: po prostu pokazuje mapę termiczną i już. Nie ma tu rozbudowanych opcji ani z CrazyEgg, ani z Clickdensity.

Niedawno został wprowadzony system zliczania kliknięć, biorąc pod uwagę czas przebywania użytkownika na stronie. Dzięki temu możemy zobaczyć kliknięcia dokonane już w pierwszych 5 sekundach pobytu na stronie i w innych rozpiętościach czasowych.

Podstawową wadą systemu jest fakt, że nie odnotowuje on liczby kliknięć przypadających na dany element – termiczne mapy pokazują jedynie, które miejsca są bardziej ciepłe, a które mniej, bez informacji ile kliknięć przypada na dany obszar.

Drugą wadą jest to, że – tak samo zresztą jak w przypadku Clikdensity – zlicza kliknięcia puste, w obszary nieklikalne (a więc kliknięcia przypadkowe), jak w tło strony. Gdyby zliczał tylko te, które użytkownik generuje intencjonalnie – jak w CrazyEgg – to aktualna wada stałaby się z miejsca zaletą.

Trzecią w końcu jest system opłat, nie naliczanych od m-ca, ale preferujących abonamenty długoterminowe, oraz sama cena usługi – wygórowana, biorąc pod uwagę ceny systemów zachodnich firm – dużo tańszych i bardziej rozbudowanych.

Koszt:

Czas Cena
1 m-c i 1 tys. odsłon (NIE kliknięć) za darmo
3 m-ce 362,34 zł
6 m-cy 695,40 zł
12 m-cy 1 244,40 zł
24 m-ce 2 020,32 zł

Oficjalna strona: http://easylabs.pl.

***

Generalne uwagi:

  1. Clicktracking jest na prawdę świetnym narzędziem, które umożliwia badanie i analizowanie aktywności użytkowników liczonej kliknięciami na stronie. Otwiera drogę w podejściu jakościowym, a nie ilościowym – nie tylko wiemy ile kliknięć przypada na dany element, ale jak te kliknięcia się rozkładają na poszczególne obszary naszej strony.
  2. Clicktracking jest kapitalnym uzupełnieniem eyetrackingu. Z jednej strony dostajemy mapę najcieplejszych miejsc ze względu na oglądalność danej strony (eyetracking), z drugiej – ze względu na klikalność (clicktracking).
  3. Wszystkie systemy mają problem z analizowaniem części stron dostępnych po zalogowaniu! Stąd nie nadają się do analizy forów dyskusyjnych czy portali społecznościowych (chyba, że ma się zdolnych programistów 🙂 ).
  4. Czasy odpowiedzi poszczególncyh systemów, wpływające na ogólny czas ładowania się testowanej strony (wg analizy przy pomocy Pingdom Tools, w kolejności – od góry: CrazyEgg, EasyLabs, ClickDensity):

***

I na koniec jeszcze jedna informacja.

W ramach pakietu analitycznego Google Analytics można znaleźć część zatytułowaną Site Overlay. Jest to opcja w dużej mierze prezentująca to, co pokazują mapy cieplne wyżej wymienionych systemów – aktywność użytkowników na stronie, mierzoną ilością kliknięć w dany element interfejsu.

Minusem z pewnością jest sposób prezentowania danych – trochę archaiczny. Ale znając działalność Google, zapewne wkrótce zostanie to zmienione.

Projektowanie emocji: fochy

5/5 - (1 vote)

Biorąc pod uwagę, że już inni piszą, pozwalam sobie napisać o jednym z dwu ficzerów, które niebawem wejdą do Grona, a który zaprojektowałem. Chodzi mi natomiast o nowy system wiadomości. I nie będę wcale się tutaj skupiał nad kwestią zwijania i rozwijania historii korespondencji i innych elementach, które dodałem w nowej wersji, ale nad pewnym drobnym niuansem, który sprawia, że mamy do czynienia z pocztą w stylu Web 2.0.

***

W wielu naszych wewnętrznych badaniach wychodziło, że użytkownicy Grono często korzystają z systemu wiadomości. Do tej pory jest to dla mnie dosyć zaskakujący wniosek, biorąc pod uwagę, że przecież Ci użytkownicy posiadają e-maile, ale system wiadomości na prawdę cieszy się sporą popularnością. Projektując nowy system miałem zatem przed sobą spore wyzwanie, tym bardziej, że za cel postawiłem sobie – biorąc pod uwagę, że działa on w ramach portalu społecznościowego – wplecenie weń aspektów socjalnych. Dumając nad tym, co by mogło być interesującą funkcją z punktu widzenia usera wpadłem na pomysł… focha 🙂

Dwie historie leżące u podstaw:

1. Nie należę do osób, które kolekcjonują swoje znajomości. Albo, w dobie Web 2.0, nieznajomych próbują uczynić znajomymi dodając ich do swoich kontaktów. Na cóż, tak to już mi się dostało w genach 🙂

W serwisie GoldenLine zdarzyło mi się otrzymać kilkakrotnie zaproszenia od osób, których w ogóle nie znałem, a których profile – po pobieżnym zapoznaniu się z nimi – wskazywały, że mam do czynienia z typem kolekcjonera. Na zaproszenie należało odpowiedzieć: albo zgadzając się na nie i tym samym stając się kolejną cyfrą w danej statystyce (na co akurat ja się nie zgadzam), albo wyrażając swoją dezaprobatę – lecz w tym przypadku osoba, która odrzuciłaby zaproszenie wcale nie wiedziała jakie są z tego tytułu konsekwencje, czy np. zapraszający nie zostanie o tym powiadomiony, a jeśli tak, to w jakim tonie wówczas te powiadomienie będzie napisane. W związku z tym miałem dylemat. Z dwojga złego, nie chcąc komuś wyrządzić przykrość i nie zgadzając się na zaproszenie, a jednocześnie nie chcąc stać się elementem statystyki, wybierałem postawę bierną. Pozostawiałem list bez odpowiedzi (ale nie lubię także mieć niezałatwione sprawy…).

2. Druga historia związana jest z grupami w Gronie. Tutaj zdecydowana większość kontaktów społecznych związana jest z kontaktami natury koleżeńskiej i przyjacielskiej – zupełnie inaczej, niż na Golden Line, gdzie kontakty w dużej mierze mają naturę biznesową. Dodatkowo, spora część grup to grona lokalnych przyjaciół – ze szkoły, z podwórka, okolicy. Są to osoby, które przebywają ze sobą na co dzień – bawią się, uczą, chodzą na wspólne imprezy, jeżdżą na wypady za miasto. Potem swoje fotki z takich wojaży umieszczają w galerii. Jak to bywa w codziennych kontaktach – raz jest lepiej, raz jest gorzej. Ne jednej imprezie Iwona będzie się świetnie bawiła z Kamilem, na drugiej już jej najlepsza psiapsiółka Olga, która postanowiła, że teraz woli by Kamil był jej bardziej bliski, choć ceną będzie oddalenie się koleżanki Iwony. Rano, gdy szum imprezy wywietrzał, a myśli nieco oprzytomniły, pojawiły się pierwsze rozterki… Wtedy przyszło mi na myśl, by do systemu wiadomości dodać foch, czyli pospolite obrażanie się: W historii znajomości Iwony i Olgi zaczyna się etap przeprosin, tłumaczenia, etc. Ale Iwona nie odpowiada. Olga nie ma jej za złe – rozumie, że – mówiąc językiem Olgi – przegięła.

System fochów, który zaprojektowałem na bazie person, wszedł jako opcja „Zablokuj nadawcę”. Choć docelowo wydaje się mieć taką samą funkcjonalność co „Zgłoś spam”, w rzeczywistości jest zupełnie inny i ma inne społeczne konsekwencje – również te, dla użytkownika: Iwony i Olgi.

Podstawowa różnica między „Zablokuj nadawcę” a „Zgłoś spam” związana jest z tym, że jeśli spam dotyczy treści, to blokowanie dotyczy nadawcy – a więc osoby. Jeśli „Zgłoś spam” niesie ze sobą fakt poinformowania o całej sytuacji administratora, o tyle strzelenie focha odbywa się tylko między dwiema osobami. O ile skasowanie konta spamera leży w geście osoby trzeciej, jakiegoś anonimowego admina, o tyle przychodząca informacja zwrotna nt. tego, że zostałem dodany do listy osób zablokowanych przez mojego (dotychczasowego?) znajomego, daje mi sporo do myślenia: co zrobiłem nie tak?, co się z nim dzieje?, co dzieje się z naszą przyjaźnią?

W końcu: o ile w przypadku zgłoszenia spamu nie jesteśmy już w stanie otrzymywać listów od nadawcy i nie mamy nad tym żadnej kontroli (po prostu administrator po odpowiedniej liczbie zgłoszeń blokuje konto i basta), o tyle w przypadku zablokowania czyjejś korespondencji możemy ową blokadę zdjąć… po kolejnej, tym razem udanej, wspólnej imprezie. Kamil okazał się być nie wart ani Iwony, ani Olgi: siedzi rozpromieniony przy barze z największą konkurentką naszych dziewczyn, Agnieszką. Następnego dnia po imprezie dziewczyny będą sobie miały dużo do powiedzenia. Był foch, nie ma focha. Od taka codzienność. 🙂